Plan naprawy Polski

VI.3. PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ

12.06.2019

Kraj jest bogaty bogactwem społeczeństwa.

 

Polacy, jak wiadomo, są bardzo przedsiębiorczym narodem (w opinii ruskich nawet bardziej niż Żydzi). Mają jednak dwa podstawowe problemy. Pierwszy dotyczy państwa, zaś drugi – ich samych. Dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że choć przedsiębiorcy przynoszą bardzo dużo gospodarce (towary i usługi) oraz budżetowi (podatki i inne składki), państwo polskie nie jest im zbyt przychylne. Sprawę podatków omawiam w następnym rozdziale, zaś o prawie trzeba napisać tu (choć piszę o tym również w rozdziale Prawo). Bardzo wiele regulacji jest w ogóle niepotrzebne ani przedsiębiorcom, ani państwu. Dlaczego tak wiele polskich przedsiębiorców woli rejestrować swoje firmy w dalekiej Wielkiej Brytanii, a nie w Polsce? Dlatego, że nie są patriotami i nie chcą płacić tu podatków? Otóż nie. Z powodu regulacji prawnych i biurokratycznych – o wiele prostszych tam, niż tu. Jak to jest, że najstarszy na świecie brytyjski kapitalizm z tymi prostymi przepisami przez tyle wieków nadal dobrze się ma, a raczkujący polski ze swymi skomplikowanymi i zagmatwanymi przepisami ledwo daje sobie radę? Nikomu z polskich decydentów nie przyszło do głowy to proste pytanie? Jak polskim politykom i ekonomistom brakuje własnych dobrych pomysłów na ten temat, może warto przestudiować i wprowadzić chociażby sprawdzony  system brytyjski? Z doświadczenia Rumunii, Litwy,  Słowacji, Mołdawii wiadomo, że jest to możliwe również w warunkach postsocjalistycznych.  

Szczegółowych ulg potrzebują nie duże (zwłaszcza zagraniczne) koncerny i inwestorzy, zaś rodzimi początkujący  lub po prostu drobni przedsiębiorcy.  Owszem, obecne prawo teoretycznie takie ulgi przewiduje. Ale muszą to być ulgi realne, a nie teoretyczne. Uzależnione od faktycznego stanu finansowego przedsiębiorstwa, a nie  terminu. Nie ma żadnego sensu dusić obowiązkowymi składkami na ZUS kogoś, kto zarabia mniej niż opłaca się płacić te składki (i które w ogóle nie powinny być „stałe” i nie mogą być większe niż 10% od dochodu – wtedy dopiero da się je płacić uczciwie i bezboleśnie). Rozkwitające w takich warunkach nowe i drobne przedsiębiorstwa nie tylko  ożywią gospodarkę, znacznie polepszą stan materialny swoich rodzin (co też jest bardzo ważne), ale również w rezultacie (choć i nie od razu) zasilą budżet lepiej, niż próbując realizować (często i tak bezskutecznie) drakońskie prawa. Musi więc  i w Polsce znaleźć się swój Solon, żeby kardynalnie naprawić prawo również w tej dziedzinie. Tym bardziej, że obecnie przedsiębiorca, choć musi płacić obowiązkowe składki w ZUS większe od zwykłego pracownika, skorzystać z nich w razie potrzeby (np. choroby lub wypadku) ma o wiele mniej szans od tegoż pracownika. A przecież to też człowiek i obywatel, a drobny przedsiębiorca na dodatek jest  prawie takim samym pracownikiem (często nawet fizycznym). Dlaczego więc musi być dyskryminowany?

Drugi zaś problem namierzył jeszcze śp. Prezydent Lech Kaczyński (zresztą doktor prawa pracy). Wyraził to w ten sposób, że trzeba „zawrzeć nową umowę społeczną”. Szkoda, że nie zdążył doprowadzić tego do końca, a nawet wyjaśnić, o co mu chodziło,  ale chyba wiem, co miał na myśli. Otóż na pierwszym etapie rozwoju „kapitalizmu”, kiedy kapitału jest za mało,  przedsiębiorca w sposób naturalny i wytłumaczalny zabiera sobie większą („lwią”) cześć dochodu, nie żeby ją skonsumować, lecz żeby zainwestować z powrotem w rozwój własnego biznesu. Plusem takiego stanu rzeczy jest dość szybki rozwój interesu, zaś minusem – niska płaca pracownikom. Ale kiedy interes już jest rozkręcony na dobre, proporcje te powinny się zmienić – przedsiębiorca śmiało może zmniejszyć swoją dolę w zyskach, ponieważ zarabia już na samych obrotach, a jak państwo nie będzie go dusić zbyt wysokimi podatkami i innymi składkami – śmiało może (a nawet powinien) podnieść płace swoim pracownikom. Tak, jak to ma miejsce w krajach z „rozwiniętym kapitalizmem” , i właśnie m.in. dlatego ludzie tam o wiele więcej zarabiają, niż w Polsce (a także na Ukrainie czy w Rosji). Pozwoliłoby to powstrzymać drenaż mózgów oraz siły roboczej z Polski na zachód, więc wcale nie jest to taką błahą i prywatną sprawą.

Oprócz tego (uczciwej opłaty pracy) pasowało by polskim przedsiębiorcom zrozumieć kilka podstawowych i oczywistych (ale niestety nie dla wszystkich) rzeczy. Po pierwsze, pracownicy to też ludzie, i chcą nie tylko pić, ale również jeść, a czasem mają również rodziny, które muszą  karmić, więc płacić trzeba zawsze i na czas, nawet jeśli pracownik (lub podwykonawca) więcej nie planuje  u niego pracować (lub z nim współpracować).  Ten ostatni problem jest najbardziej bolesny: ile jest w Polsce (zwłaszcza  - Warszawie) zupełnie porządnych pracodawców, którzy sumiennie wypłacają pracownikowi pensję, póki na niego liczą, zaś w ostatni period współpracy mogą nie dopłacić lub w ogóle nie zapłacić za przepracowany tydzień, miesiąc a nawet więcej. Trzeba więc im przypomnieć, że zatrzymanie zapłaty pracownikom jest jednym z czterech grzechów „wołających o pomstę do Nieba”(obok morderstwa – w tym dzieci nienarodzonych, uciskania ubogich oraz homoseksualizmu). Jeśli zaś faktycznie kiedyś zostanie zrealizowany plan zniszczenia Warszawy rosyjskimi pociskami nuklearnymi („Iskandery” do obwodu Kaliningradzkiego już zostały dostarczone, czekają tylko na najnowsze amerykańskie „Patrioty”, które nie są jeszcze zbudowane), część odpowiedzialności za to spadnie również na tych przedsiębiorców, bo z wielu miejsc w Polsce od lat spadają na nich przekleństwa ze strony ich dawnych oszukanych pracowników. Pasowałoby im również dać kilka lekcji z historii, a mianowicie, że jeszcze nie tak dawno Solidarność walczyła m.in. o wolne soboty – a nawet je wywalczyła! Niech więc nie zabierają ich swoim pracownikom, upodobniając się tym samym do obalonych komuchów, a czasem nawet robiąc się gorszymi od nich, bo komuchy przynajmniej nie zmuszali do pracy po 12 godzin dziennie.  Rozumiem, że politycy nie mają zielonego pojęcia, że coś takiego dzieje się we współczesnej – wolnej i demokratycznej Polsce. Ale właśnie na tym polega problem, że profesjonalni politycy (zwłaszcza działacze partyjni) w ogóle nie znają życia i dlatego, np. szczerze są przekonani, że „tylko idiota może  pracować za 7 tys. miesięcznie”.  Inna sprawa, że daleko nie każdy z nich jest na tyle głupi, żeby publicznie o tym mówić. Dlatego nawet najlepszy i uczciwy z nich nawet teoretycznie nie może poprawić życia zwykłych ludzi – po prostu nie wie, co ma być poprawione. Tym bardziej, że kasę ma nawet za nic – że tylko należy do odpowiedniej partii (nawet pozaparlamentarnej, a nie tylko rządzącej lub opozycyjnej) – bo w tym wypadku oni prawo świetnie dopasowali do swoich oczekiwań.

Większości pracodawców to, na szczęście nie dotyczy. Ale dotyczą za to inne podstawowe rzeczy, których ich (oraz kierowników wszystkich szczebli) trzeba nauczyć – na koszt państwa, ale obowiązkowo (pod strachem sankcji i kar dla uchylających się). Owszem, zwykle każdy polski przedsiębiorca jest dobry w swoim fachu. Potrafi nauczyć pracownika (o ile zechce, a nie będzie szukać tylko takiego „z doświadczeniem”, które nie wiadomo wtedy gdzie zdobyć), lub pokazać pracownikowi „jak to się robi”. Ale musi też wiedzieć, że nie da się pracować (tym bardziej – ciężko fizycznie) przez 8, 10, a czasem 12 i więcej godzin w takim tempie, który on „pokazał” w ciągu 5 minut. Nie da się biec maratonu w tempie sprintu. Oprócz tego, pracownicy (nawet podwładni) to też ludzie, i oprócz zapłaty potrzebują nieraz dobrego słowa. A nie tak, że jak pracodawca (lub kierownik) nic nie mówi, no to więc wszystko w porządku, w przeciwnym razie koniecznie zwróci uwagę, że coś nie tak. Dalej sprawa pomyłek. Należy im wytłumaczyć, że nie myli się tylko ten, kto nic nie robi, więc jego pracownicy od czasu do czasu będą się mylić – to normalny stan rzeczy, a nie katastrofa i niezdolność pracownika, tym bardziej – że on sam też od czasu do czasu się myli. Jeszcze należy im wytłumaczyć, że wszyscy ludzie są różni – także pod względem „wydajności”. Niektórzy pracodawcy, firmy oraz kierownicy chcieliby, żeby u nich pracowali sami „stachanowcy”. Ale takich zawsze było, jest i będzie mało, i że odnośnie „wydajności” też działa uniwersalna reguła 80:20. W tym wypadku oznacza ona, że 20% pracowników przynosi firmie 80% dochodu, zaś pozostałe 80% - tylko 20% dochodu. Ale firma i tak ma swoje 100% i nie da rady zatrudnić samych tych „najlepszych”, ponieważ tacy mogą znaleźć sobie pracę i lepszą od obecnej, a dlatego często w danej firmie długo nie pracują, zaś ci „gorsi” mają mniejszy wybór i mogą pracować dłużej. Parafrazując słynne powiedzenie, można więc poradzić pracodawcom i kierownikom: „Spieszmy się szanować pracowników – tak szybko odchodzą”. A przecież to właśnie od nich, zwykłych szarych pracowników, zależy  wykonanie  lwiej części bezpośredniej roboty i zadań firmy.

Kolejna sprawa – forma prawna zatrudnienia. Można zrozumieć pracodawcę, który nie chce od razu zawierać z nowym pracownikiem żadnej umowy, póki się nie dowie, czego on jest wart i co potrafi. Tym bardziej, że nieraz sam nowy pracownik (zwłaszcza młody) szybko rezygnuje, bo „za ciężko” (a często na początku to norma). Ale mniej więcej po tygodniu pracy wszystko staje się jasne, co umie, może lub chce się nauczyć. A wtedy już koniecznie trzeba zawrzeć z nim jakąś formalną umowę, która da mu ubezpieczenie, prawo do swoich zasłużonych (jak dla wszystkich) 2 dni urlopu miesięcznie i resztę praw pracowniczych. A nie daj Boże będzie wypadek w pracy. Tym bardziej, że zatrudniając „na czarno”, pracodawca nie za bardzo oszczędza – przecież wtedy musi mu płacić z własnej kieszeni, a więc najpierw zapłacić podatek dochodowy. I pracodawca nie powinien zmuszać pracownika przy tym do zakładania firmy jednoosobowej (no chyba, że on sam tego z jakiegoś powodu chce). Ten problem może nie dotyczy wielu branż, ale np. budowlankę – na pewno.

Wyjątek można zrobić dla rolników. Nie trzeba zmieniać dla tego prawa, ale po prostu przymknąć oczy i nie nasyłać helikopterów z kamerami i kontrolerów  ze skarbówki czy urzędu pracy, żeby złapać Ukraińców lub bezrobotnych (nawet na zasiłku), którzy dorywczo zbierają truskawki, maliny, wiśnie czy jabłka. Głupio wymagać zawarcia umowy z człowiekiem, który może jutro w ogóle nie przyjść do pracy, lecz będzie pił za zarobioną dziś dniówkę lub miał kaca, bo przepił ją już dziś. A nawet jeśli przyjdzie – truskawki i maliny szybko się kończą i nie opłaca się ani jemu, ani urzędnikom MUP co chwilę wyrejestrować go i rejestrować z powrotem. Państwo zaś nie zbiednieje, jeśli zapłaci za takiego biedaka, pracującego dorywczo, ubezpieczenie. To samo dotyczy innych prac dorywczych oraz usług, które ludzie okazują sobie nawzajem (remontowych, opiekuńczych, gospodarczych itp.) Obecne prawo przewiduje, żeby takie usługi też były oficjalnie potwierdzone przez umowy, składane podatki, składki itp. Ale nikt i tak tego nie przestrzega, a i nie ściga. Do wszystkiego trzeba bowiem podchodzić nie tylko z pozycji formalno-prawnych, ale również zdrowego rozsądku i praktyk zwyczajowych, o ile oczywiście te praktyki nie krzywdzą żadnej ze stron – ani pracodawcę, ani pracownika.

Na koniec  ważna uwaga, do kogo należy polski biznes. Oczywiście że w warunkach gospodarki wolnorynkowej każdy może go prowadzić, niezależnie od swojego obywatelstwa i narodowości. Pod warunkiem, że uczciwie płaci wszystkie podatki – nawet duże sieci handlowe. Ulgi zaś podatkowe raczej należą się polskim przedsiębiorcom, a nie obcym, tym bardziej – dużym firmom. Zwłaszcza w gałęziach (np. handlu), gdzie wcale tak nie zależy na ich inwestycjach. A jak sytuacja wygląda obecnie? Zacytuję Georga Rapafortha (rozmowa z „The Times of Israel”): „Antysemityzm? W Polsce? Jest – oczywiście. Z tym, że ten szary lud nie zdaje sobie sprawy, że w tym momencie 70% polskiego biznesu jest kontrolowane przez nas – oczywiście nie jest widocznie na pierwszy rzut oka – trzeba wiedzieć jaka spółka jest z jaką powiązana, do kogo należy, kto jakie firmy skupuje itd.” Pewnie że tak być nie powinno, tym bardziej – że jest dość niebezpiecznie, bo dalej Rapaforth już otwarcie grozi: „jeśli wycofamy pieniądze wybuchnie krach”. I wcale nie blefuje. Docelowo więc polski biznes musi trafić w polskie ręce. Udział zaś Żydów może być nie większy, niż udział Polaków w biznesie izraelskim, a Niemców – nie więcej niż Polaków w niemieckim.

Jak to można zrobić w sposób uczciwy i legalny, rozważam w rozdziale „Długi”.