Plan naprawy Polski

I. POZYCJA MIĘDZYNARODOWA POLSKI

12.06.2019

„W przyszłości to Polacy nadadzą Europie kształt i fundament wartościom,
które będą iglicą odradzającego się kontynentu.”
Jan Paweł II

Można i trzeba dyskutować na temat obecnej i przyszłej pozycji międzynarodowej Polski, ale jedna kwestia – ze względu na szczegółową wagę, a jednocześnie oczywistość (choć, niestety, nie dla wszystkich) nie podlega nawet dyskusji. Chodzi o to, „pod czyim butem ma być Polska” (Niemieckim, Rosyjskim, Amerykańskim, a może nawet Chińskim), a tym bardziej – czy Polska w ogóle ma być niezależna. Można zrozumieć taką małą Estonię, która dobrowolnie oddała się pod protektorat (gospodarczy  i polityczny) Szwecji, ale np. Litwa i Łotwa przynajmniej oficjalnie tego nie robią (choć uznają swoją uległość – ze względu na swoją małość – wobec UE). A czy ktoś wyobraża sobie taką dyskusję w USA, Rosji, Francji czy Chinach? Jak w ogóle można o tym myśleć, a tym bardziej – otwarcie (czy zawoalowanie) mówić i pisać, i to – zupełnie bezkarnie? Nie chodzi, oczywiście, o takie kary, jak w przypadku oszczerstw historycznych (np. „polskich obozach”). Musi być po prostu tak, jak to ma miejsce z wieloma innymi dawno rozwiązanymi (przynajmniej teoretycznie i ideowo) kwestiami. Na przykład niewolnictwo – nadal ma miejsce w różnych formach i różnych krajach (nawet najbardziej cywilizowanych), ale nikt o zdrowych zmysłach nie ośmieli się go publicznie bronić, nawet jeśli jest jego stronnikiem i/lub go uprawia. Tak samo sprawa niepodległości ma być niepodważalna, i pod żadnym „butem” Polska być nie chce i nie musi. A jeśli ktoś uważa inaczej, to niech sobie jedzie pod ten „but” do Niemiec, Rosji, Izraela a nawet leci do Chin (niektórzy faktycznie tak robią). Inna sprawa, że rząd musi zrobić wszystko, co będzie możliwe, żeby zatrzymać „drenaż mózgów”, a nawet przyciągać z powrotem do Polski Polaków, rozsianych po całym świecie. Nie tylko ze Wschodu (co będzie na początku kosztowało, ale później się opłaci), ale również z Zachodu (co przyniesie korzyści natychmiastowe).  Ale czy taka niezależna Polska może być wielka? W 19 wieku nasi myślicieli mówili tak: „Polska albo będzie wielka, albo jej wcale nie będzie”. Polska ma wszelkie dane, żeby być wielką: ma dostatecznie dużo ziemi, ludzi, może się sama wyżywić, ma nawet duże bogactwa naturalne. Nie wspominając już o ogromnym potencjale duchowym, intelektualnym oraz historycznym.

Niezależność wcale nie oznacza jednak izolacji międzynarodowej. Przecież w ciągu swojej historii Polska nie raz była w różnym stopniu związana z innymi krajami i narodami, co wcale nie naruszało jej suwerenności (nie licząc, oczywiście, najazdów, rozbiorów i okupacji). Docelowo – w nie bardzo dalekiej (ale i nie tak bliskiej) przyszłości Polska będzie centrum nowego Imperium. Podobnie, jak 100 lat temu, po upadku trzech ówczesnych imperiów  (Cesarstwo Rosyjskie, Rzesza Niemiecka oraz Austro-Węgry) Polska odzyskała niepodległość, po upadku współczesnych czterech imperiów (USA, Rosja, UE oraz Chiny) to właśnie Polska będzie nową światową potęgą i nowym światowym liderem pod każdym względem. Najprawdopodobniej mniej więcej w granicach I RP lub to, co nazywają Międzymorzem (lub Trójmorzem). Na pewno – od morza i do morza: Bałtyckiego, Czarnego i Adriatyckiego. Weszłyby do niego bez problemu, oprócz Polski, Czechy, Słowacja, Węgry, Słowenia, Chorwacja, Rumunia, Bułgaria oraz Kraje Nadbałtyckie. Później – Ukraina i Białoruś. Geograficzne również pasowałyby Serbia, Macedonia, Czarnogóra, Kosowo oraz Albania, ale ze względów kulturowych i politycznych na razie wygląda to raczej problematycznie. Członkostwo Austrii jest do dyskusji, natomiast o Niemczech nie ma co nawet dyskutować.

Nie ma mowy, oczywiście, o jakimkolwiek przymusowym i łamiącym prawo międzynarodowe  przyłączeniu tych terytoriów i narodów. Bierzmy w tym wypadku przykład z Niemiec – przegrawszy dwie wojny światowe próbując podbić Europę zbrojnie, wreszcie trochę zmądrzeli i opanowali ją pokojowo – gospodarczo, finansowo, informacyjnie i politycznie za pośrednictwem UE. A kraje, z którymi niegdyś musiały wojować, teraz same stoją w kolejce i proszą o dołączenie, a jeszcze muszą  się dostosować do dość rygorystycznych wymogów. Podobnie będzie z „Międzymorzem”  - kraje i narody będą same prosić się i dostosowywać się do jego wymogów. Ukraina, na przykład, nie może być przyjęta zanim się nie pozbędzie chmielnicko-banderowskiej mentalności, a Litwa – swojej antypolskości.

Na razie zaś trzeba wzmacniać (a może nawet poszerzać – ale z rozwagą) Grupę Wyszehradzką.  Bo właśnie ona wydaje się być zaczątkiem tego przyszłego Imperium. Oprócz tego, wchodzą do niej mniej więcej przyjazne dla nas narody, które nie mają nic przeciwko temu, żeby właśnie Polska była liderem, a nawet wykazują swoje niezadowolenie, kiedy Polska ich w tym oczekiwaniu zawodzi. Prezydent Chorwacji powiedziała wprost:  „Chciałabym, aby Polska była liderem”. Nie można, co prawda, powiedzieć, że nas lubią. Autentycznie lubią Polaków tak naprawdę tylko Węgry. Ale np. Rosjan – tylko Serbowie. A czy ktokolwiek lubi Niemców czy Żydów?

A co z członkostwem w UE? Nie można, co prawda, jednoznacznie powiedzieć, że było to błędem. Wiele Polska jednak uzyskała, ale i straciła też (stocznie, kopalnie, cukrownie itp.) To, że miliony młodych i zdrowych Polaków mogło swobodnie wyjechać do pracy, trudno odnieść do „zysku” (no chyba że ktoś wrócił do Polski z zarobioną kasą, a takich też jest niemało). I gdyby UE była organizacją przede wszystkim gospodarczą (jak to było na początku deklarowane), jeszcze można byłoby na ten temat podyskutować (biorąc pod uwagę nie tylko zyski, ale zamknięte zakłady, ograniczenia produkcji, głupie przepisy i wymogi itp.)  Czym jest Unia Europejska? Zacytuję może trochę groteskowy, ale trafny cytat z Internetu:  „Unia Europejska jest to grupa państw, która po szczerej, wyczerpującej i demokratycznej dyskusji na jakikolwiek temat, postanawia zrobić dokładnie to, czego życzą sobie Niemcy”. Oprócz tego, Unia staje się co raz bardziej ciałem politycznym, co gorzej – socjalistycznym a nawet komunistycznym. Jeszcze nie zdążyliśmy zaadoptować się do RODO, a już szykują nam AKTA2. Nie da się nawet przeprowadzić  normalnie reformy sądowej, bo lewaccy eurokraci murem stali za swoimi polskimi kolegami z uprzywilejowanej kasty. Zaś kanclerz Niemiec,  Angela Merkel,  już wprost nawołuje kraje członkowskie, aby  wyrzec się dobrowolnie (na razie) swojej niepodległości (na rzecz Niemiec, oczywiście, o czym już od dawna apeluje Bolek). Te krople już przepełniają czaszę i po prostu wymuszają do opuszczenia „Euro-kołchozu”.  Czy warto było przez lata, a nawet wieki, wałczyć i przelewać krew za wolność i niepodległość, żeby ot tak bez żadnej wałki zupełnie dobrowolnie to teraz oddać? A nawet jeśli sprzedać – za judaszowe srebrniki („dopłaty unijne” itp.) Tym bardziej, że „Unia daje dofinansowanie na cele dla niej wygodne, a nie koniecznie dobre dla rozwoju Polski” (cytuję znawcę tego tematu).  Oczywiście, że euroentuzjaści też mają swoje argumenty i swoje racje. Odpowiem tak: przynależność do jakiegokolwiek Imperium (bądź to Rzymskiego, Rosyjskiego, nawet Sowieckiego) prawie zawsze niesie w sobie pewne wygody: względny pokój, porządek, dość duży wspólny obszar dla swobodnego przemieszczenia  się i działalności, nieraz inwestycji itp. Pytanie tylko, czy konkretny naród (bo różnie z tym bywa) jest gotów za wszystkie te wygody zapłacić swoją wolnością i niepodległością? Polacy chyba nigdy nie byli na to gotowi, czasami tylko musieli to akceptować z braku innego wyjścia. Ale teraz wyjście jest – nawet Wielka Brytania to zrozumiała (i wcale nie za sprawą rosyjskich trolli) i dała przykład. Najlepiej zrobić to razem całą Grupą Wyszehradzką, albo przynajmniej z Węgrami. Ale jeśli trzeba (żeby nie uzależniać od innych ważnych decyzji) – wyjść samemu (a reszta dołączy się później).

Odnośnie sojuszy wojskowych. Jest to rzeczą normalną i naturalną, ale musi być także realną. Polska w ciągu swojej historii wchodziła w różne sojusze, nawet z Tatarami (choć i to drogo kosztowało). Członkostwo zatem w NATO może i niesie ze sobą pewne zalety i możliwości, ale wciela również pewność, że w razie czego (a konkretnie – ewentualnego kolejnego najazdu Rosji) „sojusznicy nam pomogą”. Niestety, historia uczy czegoś innego, a proroctwa też nie są pod tym względem korzystne (mówią, że pomoc, owszem, przyjdzie, ale z zupełnie niespodziewanej strony).  Rozpatrzymy jednak realia. Słynny 5 Artykuł NATO wcale nie gwarantuje, jak się zwykle uważa, natychmiastowej wojskowej pomocy innych krajów członkowskich. Zobowiązuje ich jedynie do „odpowiedzi” – więc mogą w zupełnej zgodzie z tym artykułem „wyrazić swoje zaniepokojenie”, wysłać ze swego kraju kilku dyplomatów kraju agresora lub nałożyć kolejne sankcje i z „czystym sumieniem” umyć na tym ręce. „Odpowiedź” zaś takiego rodzaju jest bardziej niż prawdopodobna, jeśli wziąć pod uwagę, że obywatele „starych zachodnich członków” wcale nie palą się chęcią bronienia  swoich „nowych wschodnich sojuszników”. Według badań Pew Research  w maju 2017 roku, więcej niż 40% obywateli  Francji, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii i aż 53% Niemców uważa, że ich siłom zbrojnym nie warto się wtrącać w konflikt pomiędzy Rosją a jakimkolwiek z ich sojuszników po NATO.  W USA przeciwko zbrojnemu konfliktowi z Rosją w ramach  zobowiązań sojuszniczych jest 31% badanych  – całkiem dużo jak na fundamentalny kraj NATO. Co prawda, rządy nie bardzo się liczą z opinią swoich wyborców, ale akurat w tym wypadku mogą tę opinię podzielać.

Gdyby jednak na pomoc wojskową się zdecydowano, otrzymać ją realnie też będzie nie łatwo. Niedawno zostało opublikowane oficjalne badanie, jak realnie może odreagować NATO w razie ewentualnej (i całkiem możliwej) agresji Rosji na kraje Nadbałtyckie. Otóż Rosja na dzień dzisiejszy na tyle wyćwiczyła i przygotowała swoje wojska, że da radę zająć te kraje w zaledwie 2 dni (choć łatwo też nie będzie, bo ich obywatele są przygotowani moralnie i fizycznie do zaciekłej walki). NATO zaś będzie potrzebowało 2 tygodni (!) na samo załatwienie wszystkich formalności prawnych i biurokratycznych pomiędzy swymi członkami. A kiedy już je wreszcie załatwią, pozostaną jeszcze problemy charakteru logistycznego i infrastrukturalnego, ponieważ, jak się okazało, Europa Wschodnia nie jest najlepszym poligonem dla wojsk NATO (nieodpowiednie drogi itp.) Nic dziwnego, przecież przez lata zimnej wojny były one przygotowywane (i dość dobrze) do obrony własnych krajów, a nie najazdu na swoich wschodnich sąsiadów. Może to tylko pretekst, żeby w przyszłości z tą pomocą co najmniej nie śpieszyć, ale to byłoby jeszcze gorzej. Nie na próżno więc takie potencjalnie zagrożone kraje jak Szwecja, Estonia czy Litwa nie tylko liczą na pomoc sojuszników, ale również aktywnie się przygotowują sami i przygotowują swoich obywateli do ewentualnej wojny w obronie swojej niepodległości. Nawet Łukaszenko głośno się wypowiada przeciwko rosyjskim bazom wojskowym i wzywa naród do obrony własnymi siłami.

Ale nauczeni gorzkim doświadczeniem Polacy tak naprawdę już nie za bardzo liczą na swoich sojuszników europejskich. Liczyli bowiem podczas Powstania listopadowego  na Francuzów – „ bo myśmy za Napoleona walczyli”, a premier Francji powiedział: „złoto i krew Francuzów należą do Francji”. W 1939 roku też liczyli na Francję oraz Anglię – przecież były zawarte odpowiednie umowy międzynarodowe. Teraz liczą za to na USA. Choć trudno sobie wyobrazić, jak mogą 2 bataliony wojsk amerykańskich (a nawet cała amerykańska dywizja, licząca 20 tys. żołnierzy, na ewentualnej nowej bazie w Polsce) powstrzymać  agresora, który ma nieporównanie większą moc wojskową. Do wielkiej zaś wojny „odwetowej” pomiędzy USA a Rosją nigdy w przyszłości nie dojdzie z tego samego powodu, z którego nie doszło do niej w przeszłości: każde z tych nuklearnych supermocarstw świetnie zdaje sobie sprawę, że taka wojna będzie oznaczać zagładę obydwu państw, a nawet w „zwycięstwie” na własnych po jądrowych ruinach nikt nie jest zainteresowany. Tym bardziej – dla Polski. Oprócz tego, jaki to „niezawodny” sojusznik, można już było się przekonać po rezultatach głosowania w Senacie i Kongresie USA ustawy nr 447 wspierającej żydowskie roszczenia majątkowe wobec Polski. Po przyszłych zaś testach najnowszych amerykańskich „Patriotów” przeciw rosyjskim Iskanderom nad Warszawą, oraz bezczynności wobec przyszłej agresji Niemiec na Polskę Polacy wreszcie się nauczą dobrze liczyć – a więc tylko na siebie i na Boga.

Z drugiej zaś strony nie widzę również jakiegoś poważnego zagrożenia z powodu obecności w Polsce wojsk amerykańskich. O żadnej „okupacji” nie ma mowy – jedna dywizja nie da rady (a nawet nie będzie próbowała) „tłumić Polaków”. Tym bardziej nie ma podstaw na oczekiwanie tu „wojsk okupacyjnych Izraela” (innej, cichej okupacji zaś żydowskiej obawiać się należy jak najbardziej). Armia zaś Izraela ledwo daje sobie radę z okrążającym ich państwo wrogim „islamskim morzem”, zaś niedługo w ogóle przegra (bo jej dotychczasowy najwierniejszy i najsilniejszy sojusznik – USA – również ich zdradzi, zaś bez tego gwaranta czeka ich zagłada gorsza od tej podczas II WŚ).

Ale niezależnie od zawartych sojuszów nie ma mowy, żeby pozwalać (tym bardziej – prawnie) wojskom obcych państw (nawet NATO i UE)  na prowadzenie operacji wojskowych (innych niż ćwiczenia) na terytorium Polski. Wszystkie takie „Ustawy” muszą być uznane za nielegalne, natychmiast uchylone, zaś ich autorzy ukarani jako zdrajcy Polski. Chyba że faktycznie chodzi tylko i wyłącznie o regulacje prawne, dotyczące niezbędnych działań straży granicznej oraz policji w nagłych wypadkach (w obu kierunkach), co zresztą już się zdarzało.

Na zakończenie chciałbym zacytować Romana Dmowskiego („Myśli Nowoczesnego Polaka” 1903)”: „Niepodległość zdobywa ten naród, który nieustannie buduje ją swą pracą i walką. Tę pracę trzeba zacząć od wytępienia chwastów moralnych i umysłowych, zanieczyszczających polską duszę, tę walkę trzeba prowadzić co dzień, na każdej placówce w obronie podstaw, na których budowa przyszłego państwa ma się wznosić”. Słuszność tych słów historia Polski już potwierdziła, ale i dziś nie utraciły one swojej aktualności.