Plan naprawy Polski

SYSTEM OŚWIATY

28.06.2019

Już dzisiaj zależy od polskiej młodzieży następne tysiąc lat.
(Apel Jasnogórski – wersja młodzieżowa)

 

Nawet jeśli słowa tego  Apelu brzmią trochę zuchwale, i tak trudno przecenić znaczenie wychowania i edukacji dzieci i młodzieży dla  przyszłości kraju. Rzeczywistość jednak również w tej  ważnej dziedzinie pozostawia wiele do życzenia. „Brakuje wychowania społeczeństwa pod względem moralnym, etycznym. Mało jest ludzi, którzy odróżnialiby zło od dobra, a już żyjących zgodnie z tymi zasadami prawie wcale. Jeśliby sprawa wychowania, a co za tym idzie oświata jako całość, była dobrze przyswojona przez ludzi, wszystkie inne sprawy byłyby prostsze.”  Trudno z tą opinią się nie zgodzić. Niedawno nowo wybrany Prezydent Ukrainy (może i „komik”, ale człowiek bynajmniej nie głupi) zaproponował urzędnikom, żeby nie umieszczali jego portretów w swoich gabinetach, lecz – zdjęcia własnych dzieci, i przed podjęciem każdej decyzji, patrzyli na nie  z myślą o następnych pokoleniach, a nie następnych wyborach (takie myśli nie zaszkodziłyby również polskim politykom).

System oświaty w Polsce, jak pokazał choćby niedawny strajk nauczycieli, potrzebuje poważnej (i dość pilnej) naprawy. Nie chcę tu przedstawiać jakiegoś konkretnego planu (niech to zrobią specjaliści), lecz tylko poruszyć kilka wątków, na które warto zwrócić uwagę. Podzielam stanowisko ks. Jacka Międlara,(1) który zna ten problem „od wewnątrz”, bo sam kiedyś nauczał, że nauczycielom oczywiście należą się podwyżki, ale nie takimi metodami i nie za taką cenę. Nauczyciele powinni być dobrze wynagradzani już choćby dlatego, żeby ten zawód przyciągał najlepszych – właśnie ze względu na dobro dzieci i młodzieży, a w konsekwencji – przyszłego dobra Polski. Stwierdzenie, że w budżecie nie ma na to środków, jest oczywistą nieprawdą. Prawda jest taka, że  przed nadchodzącymi wyborami parlamentarnymi obecna władza nie chce wydawać kasy na tych, którzy i tak na nich nie zagłosują (w przeciwnym razie dałaby te podwyżki od razu). Można, oczywiście, zrozumieć te kalkulacje, ale zgodzić się z nimi już nie (nawet mając inne poglądy polityczne, niż większość obecnych nauczycieli). Każdy nowo wybrany Prezydent dowolnego kraju (Polski, USA, Rosji, Ukrainy) od razu deklaruje, że będzie prezydentem wszystkich swoich obywateli – nie tylko tych, którzy na niego głosowali, ale również tych którzy głosowali inaczej lub nie głosowali wcale. I ma rację, oczywiście. Inna sprawa, czy zechce i potrafi dotrzymać danego słowa. Żaden rząd, natomiast, takich obietnic nie składa. A powinien, bo przecież faktycznie rządzi całym krajem, a nie tylko swymi zwolennikami. Taką uwagę dobrze by było nawet włączyć w nową Konstytucję.

Inna sprawa, że gdyby organizatorom strajku chodziło faktycznie tylko i wyłącznie o sprawy finansowe, dawno by wygrali (przynajmniej kompromisowo, ale na pewno już mieliby lepiej, niż mają teraz). Niestety, nauczyciele (jedni – świadome, inni – nie) dali się wrobić w kolejną próbę destabilizacji politycznej (bo następnie planowali strajkować urzędnicy, żeby pogrążyć kraj w chaosie) i obalenia obecnego rządu. Owszem, do obecnego rządu można mieć wiele słusznych pretensji, ale każda próba jego obalenia jest skazana na porażkę ze względu na błogosławieństwo Boże, które on nadal (tak samo, jak obecny Prezydent) ma. Tłumaczy się to tym, że każda zmiana (czy na bardziej „lewych”, czy na bardziej „prawych”) będzie dla Polski po prostu zgubna. Dlaczego? Podam tylko jeden przykład: można być niezadowolonym z obecności w Polsce wojsk amerykańskich, ale ewentualna okupacja rosyjska, niemiecka, a tym bardziej (nie daj Boże!) – chińska na pewno byłaby o wiele gorsza. Na szczęście, jak pokazały ostatnie wybory do PE,  większość Polaków to rozumie (lub wyczuwa), i nie na próżno nawet zboczeńcy mają większe poparcie niż „narodowcy”. Nie przypadkowo więc niedawno na Prezydenta był przygotowany kolejny zamach, ale my (ta garstka, która o tym się dowiedziała) swymi modlitwami go powstrzymaliśmy (bo na własną „służbę bezpieczeństwa” on liczyć, niestety, na razie nie może, jak pokazała sprawa celowo niewymienionych (mimo przeterminowania) opon prezydenckiego BMW). 

Przy okazji tych strajków ujawniła się jeszcze jedna rzecz. Otóż w obecnym Sejmie nauczyciele stanowią jedną z najliczniejszych grup zawodowych (obok profesjonalnych polityków, prawników, samorządowców i przedsiębiorców). Jednak ani podczas całej kadencji, ani w czasie strajku nic nie zrobili w interesach swoich kolegów po fachu. Dlaczego? Bo nie zostali wybrani jako ich reprezentanci, tylko jako reprezentanci partii politycznych, które wpisały ich na swoje listy. Jest to kolejnym dowodem na nieefektywność Sejmu „partyjnego” i słuszność Sejmu „korporacyjnego”, który właśnie proponuję, i w którym tacy nauczyciele dbaliby nie o interesy „swojej partii” (a więc nie wiadomo kogo), lecz o interesy swojej grupy, która ich tam delegowała – inaczej zostaliby po prostu szybko odwołani i zamienieni na innych – bardziej odpowiedzialnych.

Ale wróćmy do problemów Systemu oświaty. Jestem pewien, że znajdzie się w Polsce wystarczająco dużo mądrych osób, które dobrze znają problemy, wady i zalety obecnego (oraz poprzedniego) polskiego systemu, a więc potrafią opracować dobry plan jego naprawy. Podam więc przykłady i rozwiązania z systemu mało znanego, ale uważanego kiedyś za jeden z najlepszych na świecie (nawet lepszy od amerykańskiego) – systemu oświaty radzieckiego. W szkołach na wszystkich szczeblach (no może oprócz zawodówek) panowała dyscyplina (choć uczniów nikt nie bił i nie dotykał) – większość nauczycieli jakoś dawała sobie z tym radę. Nie było mowy, żeby ktoś bezkarnie mógł nałożyć nauczycielowi na głowę kosz na śmieci. Podobne (ale nie takie) wybryki czasem się zdarzały, ale sprawca natychmiast wylatywał ze szkoły i żaden „obowiązek szkolny” go nie chronił. Nauczyciele zaś byli ogólnie szanowani i otrzymywali za swoją pracę całkiem niezłe wynagrodzenie (w porównaniu z innymi grupami zawodowymi, oczywiście). Z drugiej zaś strony nie było mowy, żeby podczas lekcji zamykać na klucz łazienki, a ucznia nie wypuszczać z klasy w razie potrzeby. Wystarczyło, żeby uczeń podniósł rękę i zapytał, czy może wyjść (bez podania przyczyny), jak natychmiast i bez pytań takie pozwolenie otrzymywał. Nawet gdy tego nadużywał i wychodził po prostu zapalić.

Pisałem ten rozdział w środku czerwca, kiedy polskie dzieciaki i nauczyciele umierali z nudów, bo nie za bardzo wiedzieli (wbrew stwierdzeniom „komitetu strajkowego”) co mają robić, bo cały materiał już dawno został przerobiony, oceny wystawione, a nawet podręczniki zwrócone do szkolnej biblioteki. Dobrze, że obecny Premier ma dzieci w wieku szkolnym, więc choć trochę skrócił rok szkolny, i dzieci nie musiały po Bożym Ciele przychodzić do szkoły tylko po to, żeby otrzymać świadectwo. Jak zatem sprawa wyglądała w systemie radzieckim? Otóż rok szkolny trwał od 1 września do końca maja – dla wszystkich, po czym uczniowie 1-7 oraz 9-ch klas szli na wakacje (na całe lato – 3 miesiące), zaś uczniowie klas 8-ch mieli egzaminy, a 10-ch – maturę. I nie tak, że w ciągu 3 dni trzeba było zdać wszystkie przedmioty. Jeden dzień – jeden przedmiot (może nawet nie codziennie, więc był czas na powtórkę i lepsze przygotowanie do każdego egzaminu). Trwało to więc trochę dłużej, ale mniej stresująco i bardziej skutecznie. Dopiero po egzaminach (też w czerwcu) był bal maturalny, na którym były wręczane dyplomy. Żadnych „studniówek” i „półmetków” nie było, bo właściwie co świętować? Świętowano realne ukończenie szkoły – to miało sens. Lipiec był wolny już dla wszystkich (z jednym wyjątkiem), zaś w sierpniu zaczynały się egzaminy do uczelni wyższych. Wyjątek zaś dotyczył dwóch najbardziej wymagających uczelni, które miały egzaminy w lipcu. Dlaczego? Żeby zachęcić najbardziej utalentowane dzieci bez żadnego ryzyka próbować się tam dostać. Większość bowiem i tak odpadała (ze względu na wysoką konkurencję), ale bez problemów w sierpniu dostawała się do innych – licznych i trochę mniej wymagających uczelni (kilku uniwersytetów,  wielu instytutów i paru akademii). Po zakończeniu uczelni każdy absolwent miał status „młodego specjalisty” i skierowanie do konkretnego zakładu pracy, z którego nie miał prawa się zwolnić w ciągu 2-ch czy może 3-ch lat, ani pracodawca nie miał prawa go zwolnić, nawet w razie nadużyć. Nie było więc problemów z zatrudnieniem młodych, ani ze zdobyciem doświadczenia (którego oczekuje prawie każdy polski pracodawca, a mało który umożliwia młodym ludziom zdobycie tegoż doświadczenia).

Co prawda, soboty dla uczniów (i nauczycieli) nie były dniami wolnymi (w odróżnieniu od innych pracowników). Za to nie było aż tak dużo lekcji: po 3-4 w podstawówce i po 4-5 w szkole średniej. Dlaczego więc współczesne dzieci są teraz tak obciążone? Rozumiem, że nauka się rozwija i na przykład, zamiast mechaniki kwantowej jest bardziej modna teoria „modelu standardowego”.  Ale przecież w szkole średniej i tak tego nie uczą, jak nigdy nie uczono mechaniki kwantowej. Zaś mechanika klasyczna pozostaje taka sama od czasów Newtona, geometria –od czasów Euklidesa,  a arytmetyka Pitagorasa, tak samo jak podstawy innych nauk, których uczą w szkole. Po co dawać dzieciakom to, czego one i tak prawie nie rozumieją i nigdy nie będą potrzebowały? To, co będą potrzebowały bardziej zaawansowanego (np. matematyki wyższej) – nauczą się później na studiach – tj. najbardziej zdolni, a nie wszyscy (których i tak nie da się tego nauczyć).(2) Odpowiedź może zaczerpnę również z systemu radzieckiego. Otóż kiedyś dzieciaki radzieckie (które dziś są już bardzo stare lub nawet nie żyją) miały bardzo dobre – proste i jasne podręczniki do matematyki, więc znały i rozumiały ją bardzo dobrze. Uczono wówczas podstaw matematyki, a nie zawiłości bez opanowania tychże podstaw. Ale dla następnego pokolenia (które teraz tęskni za „starymi dobrymi czasami”, kiedy tańczyło się na dyskotekach przy „najlepszej muzyce wszechczasów” – zachodniej, oczywiście) zostały napisane nowe podręczniki, tak że dzieci przestały dobrze rozumieć matematykę, za to autor dostał w Izraelu nagrodę (właśnie za to). Podręczników zaś co roku nowych nie wydawano, co było wygodne nie dla coraz to nowszych autorów, wydawców i księgarni, lecz dla rodziców – zwłaszcza tych posiadających kilkoro dzieci. W ogóle w sprawie podręczników bardzo często działa dziwna zasada – im starszy, tym lepszy. Warto więc  się przyjrzeć starym (nawet bardzo starym) podręcznikom pod kątem sensowności przywrócenia ich do szkół (po odpowiedniej adaptacji, oczywiście).    

Chciałbym tu nadmienić, że opisuję tu ten radziecki system edukacyjny wcale nie jako wzorzec do naśladowania. Było w nim bowiem i niemało wad. Był, np. tak mocno zideologizowany, że praktycznie w całym Związku Radzieckim tylko dwie grupy społeczne szczerze wierzyły w „komunizm:” dzieci i nauczyciele. No może jeszcze garstka tzw. „prawdziwych komunistów” (dorosłych, ale nie partyjnych karierowiczów), ale ich uważano raczej za cudaków. Nie przypadkowo ideologię komunistyczną w latach 90-ch uratowała właśnie zwykła nauczycielka z Dalekiego Wschodu. Całe szczęście, że wśród 269 mln mieszkańców tego „imperium zła” nie znalazł się ani jeden, kto by choć spróbował uratować ateizm (jako ideologię, bo „prywatni” ateiści to tam nadal większość). Chcę po prosu pokazać, że w tak poważnej sprawie jak wychowanie i edukacja można, a nawet trzeba przebadać doświadczenie różnych narodów i różnych czasów. Tak, np. warto przywrócić do łaski łacinę i grekę, logikę i kaligrafię – w dawnych czasach obowiązkowe dla wykształconego człowieka, a także integralny system edukacji, gdzie wiedza łączy się w jedną logiczną całość, a nie podaje się fragmentarycznie. Współczesny system oświaty bowiem jest ukierunkowany raczej na wychowanie lemingów, niż ludzi myślących i odpowiedzialnych.

Ogromną i niezastąpioną rolę może i powinna tu odegrać Polonia – mieszkając praktycznie we wszystkich krajach świata i doskonale znając miejscowy system oświaty, mogłaby doradzić, co dobrego z tych systemów warto wprowadzić do systemu polskiego.

Nie można także ignorować osiągnięć współczesnej psychologii. Np. dobrze znany jej fakt, że człowiek zwykle nie może utrzymać w pamięci więcej niż 7(+/-1) elementów. Dlatego więc np., przy nauczaniu historii nie ma nawet takiej możliwości, żeby uczeń zapamiętał sobie całą tę masę dat i faktów. Żeby zaś dać możliwość przynajmniej zdolnym dzieciom dobrze się w nich orientować, trzeba ich podzielić nie więcej niż na 7 logicznych etapów (to znaczy AC na 7 i A.D. na 7). Każdy z tych etapów podzielić znów nie więcej niż na 7 itp. – wtedy da się to zrozumieć i zapamiętać. Lub wiedza o pamięci sensorycznejkrótkotrwałej  i długotrwałej – trzeba nauczyć dzieci efektywnie wykorzystywać możliwości swego mózgu. A takich przykładów jest, oczywiście, o wiele więcej (choćby techniki szybkiego czytania i liczenia w pamięci). Czemu nikt nie uczy tego przyszłych nauczycieli? A jeśli uczą – czemu tego nie wykorzystują sami i nie uczą tego swoich uczniów? I czy warto trzymać uczniów na lekcjach w ciągu 45 min., podczas gdy dobrze wiadomo, że dzieci nie są w stanie aż tyle czasu utrzymać swojej uwagi? Czy nie jest to marnowanie czasu – dzieci i nauczycieli? Tym bardziej, że odpowiednie eksperymenty już były gdzieś przeprowadzane.

Nie ma mowy, oczywiście, żeby pozwalać komukolwiek (a zwłaszcza – aktywistom LGTB) deprawować dzieci i młodzież, tym bardziej – w szkołach i innych placówkach dla dzieci i młodzieży. Każdego zaś, kto by próbował to robić (lub pozwalałby na to, wykorzystując swoje stanowisko) należy traktować jako gorszyciela  i  tak surowo karać, żeby na zawsze odbić komukolwiek chęć iść w jego ślady. 

 ---------------------------------------------------------

(1)Nie piszę „były ksiądz”, ponieważ „byłych” księży (tak samo, jak „byłych” agentów) nie bywa.

(2)Z drugiej zaś strony zupełnie niepotrzebnie (a pewnie celowo) ukrywa się przed uczniami oraz wieloma studentami (przyszłymi nauczycielami przede wszystkim) dawno i dobrze znane naukowcom fakty i zasady (przede wszystkim z biologii i fizyki), które choć i nie udowadniają istnienie Boga, ale o wiele logiczniej wpisują się w teorię, że On jest, niż że Go nie ma. Dlatego tak wielu wśród ludzi już dorosłych i wykształconych szczerze, ale błędnie uważa, że „współczesna nauka zaprzecza istnieniu Boga”.