Niedawno w Internecie została opublikowana bardzo szczegółowa tajna instrukcja dla przywiezionych do Polski sowieckich Żydów, w jaki sposób tak omamić i podporządkować rdzennych Polaków, żeby myśleli, że są niezawiśli, a jednak byliby zupełnie lojalni wobec Związku Radzieckiego i nawet nie mieli szansy uniezależnić się naprawdę. Można, oczywiście, wątpić w jej autentyczność, ale widząc, z jakim staraniem została ona wprowadzona w życie, raczej jest autentyczna.
Niektóre paragrafy tej instrukcji już straciły swoją aktualność po upadku komuny, inne – po obaleniu PO, ale wiele jest nadal jak najbardziej aktualnych i szkodliwych. Do tych ostatnich akurat należą wytyczne odnośnie Administracji państwowej. Miała ona być przede wszystkim niepomiernie rozbudowana, a jednocześnie bardzo nieudolna i nieefektywna. Obywatel przy kontaktach z nią (a miało ich być też niepomiernie dużo – i to często bezsensownych) – miał tracić kupę czasu, nerwów i papieru, żeby załatwić najmniejszą sprawę. Nic tam, co prawda, nie było napisane o łapówkach, ale przecież Żydów tego uczyć nie trzeba – oni szybko się zorientowali i zrozumieli, jak „ułatwić” życie swoim interesantom.
Jeśli zaś dodać do tego niepomiernie rozbudowane, nieczytelne i nieprecyzyjne „prawo” (wraz z ogromem aktów wykonawczych i wewnętrznych), napisane specjalnie właśnie w interesach takiej biurokracji, a nie obywateli, to staje się jasne, dlaczego mamy w tej dziedzinie to co mamy. Do tego trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że nadal w dużym stopniu pozostaje ona w tych samych rękach (z tym że teraz już „dzieci resortowych”). Ciekawe i zastanawiające, że po upadku komuny prawie każda partia polityczna w swoich programach i obietnicach przedwyborczych obiecała „zmniejszenie biurokracji”, zaś po wyborach i uzyskaniu władzy nie tylko jej nie zmniejszała, lecz jeszcze powiększała. Można to wytłumaczyć, oczywiście, że przecież mają gdzie zatrudniać swoich krewnych i przyjaciół, a poprzedników nie zawsze łatwo wykurzyć z zajmowanych stanowisk, więc trzeba tworzyć nowe, często zupełnie niepotrzebne (choć czasem, oczywiście, zmieniająca się sytuacja faktycznie wymaga tworzenia nawet nowych resortów i instytucji). A jak ktoś z takich krewnych nie ma nawet formalnego wykształcenia, a więc i prawa do zajmowania wysokiego stanowiska, no to mianują go zamiast na „dyrektora” - na „zastępcę czasowego” – z takim samym zakresem uprawnień i wynagrodzeniem, oczywiście. Jeśli taki resort tak naprawdę nic realnego nie robi, no to jeszcze nie takie straszne. A jeśli to jest jeden z realnych resortów? Ministerstwo Obrony Narodowej, na przykład? No to mamy zakup tablic Mendelejewa dla żołnierzy lub moździerzy bez amunicji. A to już poważna sprawa, dotycząca bezpieczeństwa narodowego. Lub taki „fachowiec” pisze instrukcje, że super odporna opona dla prezydenckiego BMW zamiast wskazanych przez producenta 2 lat ma być używana przez 5 – no to już mamy do czynienia z kolejnym zamachem na kolejnego Prezydenta (w jeden z ulubionych przez KGB/FSB sposób). Trudno zatem nawet określić, czy w takich przypadkach mamy do czynienia ze zwykłą niekompetencją, czy z działaniem obcego wywiadu oraz jego agentów. Ale widzę w tym również inny, głębszy „sens” – utrzymać przy życiu tak długo jak się da przynajmniej te paragrafy wymienionej wyżej instrukcji, które się da.
Rzecz jasna, że w nowej Polsce pozostać tak nie może. W niektórych okresach swojej historii Polska (i nie tylko ona) była praktycznie w ogóle pozbawiona jakiejkolwiek administracji państwowej. Pozostawała przy tym zjednoczoną i niepodległą, a nawet nieźle się miała. Obecna sytuacja jest diametralnie odwrotna. Prawda zaś, jak często to bywa, leży również w tym wypadku gdzieś po środku. Należy zatem rzetelnie i dokładnie zbadać każdy resort i instytucję państwową pod kątem, czy ona w ogóle jest potrzebna, a jeśli tak, to czy na pewno każdy jej wydział, i czy aż tylu pracowników w wydziałach naprawdę potrzeba. Ale jak sprawdzić, czy konkretny resort lub wydział jest potrzebny? Wystarczy zadać tylko jedno pytanie: jeśli ten resort/instytucja/ministerstwo/wydział nagle zniknie (zostanie zlikwidowany), czy ktoś to w ogóle zauważy, oprócz pracowników i członków ich rodzin?
Mamy we współczesnej Polsce nawet konkretny przykład. Otóż kiedy specjaliści oraz służby specjalne ostatecznie się przekonali (oraz przekonali o tym swoje rządy), że „awaria czarnobylska” nie była żadnym „wypadkiem technologicznym” (na elektrowniach jądrowych praktycznie niemożliwych, poza wypadkiem katastrof naturalnych – tsunami, trzęsień ziemi), lecz celową dywersją radzieckich służb specjalnych, zaczęło się na całym świecie gwałtowne odrodzenie energetyki jądrowej. Było ono bowiem przed tym zahamowane ze względu na obawy, że reaktor może wybuchnąć sam z niejasnych przyczyn. Odpowiednio zaś zaprojektowany system bezpieczeństwa uniemożliwi zamach nawet własnym służbom, szaleńcom lub terrorystom. Polska również nie pozostała w tyle i rozpoczęła rozważać możliwość budowy własnej elektrowni atomowej. Pomysł sam w sobie wcale nie był taki głupi – tania energia oraz możliwość budowy w przyszłości własnej broni nuklearnej na pewno by Polsce nie zaszkodziły i trochę by zahamowały ambicje Rosji wobec Polski. Powstała więc w roku 2009 spółka realizująca budowę elektrowni. A. Grad (PO) jako prezes tej spółki otrzymywał pensję w wysokości 55 tys. miesięcznie, i pewnie nie on jeden. Ale do dnia swojej likwidacji w roku 2014, wyciągnąwszy z budżetu państwa 182 mln zł za 6 lat spółka nie wybrała nawet lokalizacji.
Gdyby, na przykład, zlikwidować Polską Agencję Kosmiczną, czy ktoś to zauważy? Czy będzie to znaczyło, że koniec planów lotów na Marsa, a polscy kosmonauci (lub astronauci) będą musieli pilnie powracać z orbity na Ziemię? A może skonstruowany przez polskich studentów (nie Agencję!) „łazik” też będzie wycofany? Ale wróćmy na ziemię. Gdyby zlikwidowano Miejskie lub Powiatowe Urzędy Pracy, to zauważyłaby to cała masa ludzi bezrobotnych. Likwidację zaś Wojewódzkich UP nie zauważyłby nikt. Kiedy tam wpadnie z jakimś pytaniem przypadkowy interesant, to po kilku przekierowaniach od jednego do drugiego gabinetu wreszcie znajdzie się jakiś urzędnik, który potrafi mu odpowiedzieć – może zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, ale nie obowiązującym prawem, którego on nawet nie zna, a które ze zdrowym rozsądkiem nic wspólnego nie ma. Gdyby zaś w samych MUPach zlikwidować wydziały staży, szkoleń oraz niepełnosprawnych, zaś umierających z nudy (za brakiem interesantów) urzędników skierować do pomocy kolegom, którzy ledwie nadążają obsługiwać długie kolejki – zauważyliby wtedy tylko poprawę sytuacji. A jeśli jakimś cudem faktycznie zgłosi się osoba niepełnosprawna, zawsze można ją przyjąć poza kolejnością. Szukającym zaś staży i szkoleń nawet w recepcji potrafią odpowiedzieć, że takowych po prostu brak, a kto znajdzie sobie sam, może się obsłużyć u „zwykłego” urzędnika. I takie przykłady można mnożyć i mnożyć, ale każdy przypadek musi być dokładnie zbadany, żeby czasem z kąpielą nie wylać dziecka.
Powstanie wtedy pytanie: co zrobić ze zwolnionymi urzędnikami i ich rodzinami? A czy tym ktoś się martwił, kiedy masowo zwalniano stoczniowców, górników i wielu innych pracowników likwidowanych i zamykanych zakładów pracy? I to były zakłady produkcyjne, które realnie coś robiły i płaciły podatki do budżetu państwa, a nie żerowali na nich, jak budżetówka. Ale oni jakoś przeżyli, nikt z głodu nie umarł. Poradzą sobie i zwolnieni urzędnicy, tym bardziej, że są na ogół wykształceni, mają doświadczenie biurowe oraz dobre układy. Szybko więc znajdą sobie nową pracę, np. w firmach prywatnych. I nie ma mowy o wypłacie im sowitych "odszkodowań" – niech choć przez krótki czas pobędą w skórze swoich byłych interesantów, na których niekiedy spoglądali z wysoka.
Bardzo możliwe, że w dużym stopniu problem ten będzie rozwiązany automatycznie, gdyż wielu z nich może zginąć podczas Ostrzeżenia oraz Oczyszczenia Przygotowującego. W takim razie nie trzeba będzie od razu szukać kandydatów na zwolnione stanowiska, lecz rozważyć, czy nie należy tych wolnych stanowisk po prostu zlikwidować. W nowej zaś (a raczej starej) stolicy Polski – Krakowie (po ewentualnym zniszczeniu Warszawy)trzeba będzie odbudować administrację praktycznie od zera i wtedy już od razu jak trzeba.
A co robić z „dziećmi resortowymi”? Teoretycznie dzieci nie odpowiadają za swoich rodziców (choć zdrowy rozsądek, doświadczenie, a nawet Biblia mówią inaczej (Wj 20, 5; Wj 34, 7; Lb 14, 18; Pwt 5, 9). W każdym razie nie pozostaje nic innego, żeby niejako lustrować wszystkich urzędników. Przede wszystkim sprawdzić, czy mają przynajmniej formalne wykształcenie, żeby zajmować konkretne stanowisko. Jeśli tak – czy posiadają odpowiednie kwalifikacje i umiejętności. I wreszcie – czy ich praca i działalność nie szkodzą państwu. Choć to ostatnie jest tak naprawdę najważniejszym.
Trzeba jednak przyznać, że polscy urzędnicy (w porównaniu z innymi krajami) wypadają nie najgorzej, więc pewnie znajdzie się wśród nich niemało takich, którzy bez problemów przejdą wszystkie testy i pozostaną na swoich stanowiskach lub nawet awansują na zwolnione miejsca swoich mniej fartownych zwierzchników. Plus nawróceni oraz cwaniacy, którzy są zawsze lojalni do każdej władzy. Tak więc martwić się im (zwłaszcza – uczciwym) za bardzo nie trzeba. Lepiej jednak pilnie się nawracać i przechodzić na właściwą stronę, póki nie jest za późno i póki liczy się każde wsparcie.
Na zakończenie chcę przytoczyć trafny cytat o obecnej sytuacji w tej dziedzinie: Wysokie i dobrze opłacalne stanowiska (np. w radzie nadzorczej spółek państwowych) często zajmują ludzie bez najmniejszego doświadczenia, kwalifikacji, kompetencji („szmaciaki”) (bo i tak nie trzeba nic robić), ale mające układy w partii rządzącej. A przecież Lenin powiedział, że w demokracji kucharka może być ministrem… Żeby kierować wózkiem widłowym trzeba najpierw zrobić kurs i uzyskać papiery na to, zaś żeby kierować państwem – nie trzeba mieć żadnych uprawnień, żadnych szkół kończyć, nic (dr Jan Przybył). Czy to jest normalne i można to tolerować? Na pocieszenie, że ten problem jest nie tylko polski (a nawet „wschodni”) i nie nowy, można przytoczyć słowa Napoleona Bonaparte: Urzędnicy są jak książki na półkach biblioteki - im wyżej postawieni, tym rzadziej do czegoś służą. Co wcale nie znaczy, że nie da się go rozwiązać. Wręcz przeciwnie – właśnie Polska powinna dać innym dobry przykład również tu. Dobrym zaś i zachęcającym pod tym względem przykładem dla Polski może posłużyć Szwajcaria – jeden z najbogatszych krajów świata, Rada Ministrów której to tylko 8 członków.