Plan naprawy Polski

IV.1. ARMIA

12.06.2019

Naród, który nie chce karmić swojej armii, będzie karmić cudzą.
(Napoleon Bonaparte)

 

Od wielu lat w wielu krajach toczy się dyskusja na temat, jaka ma być armia – zawodowa czy poborowa. Chodzi, oczywiście, o żołnierzy, ponieważ kadra oficerska to zawsze zawodowcy. Niemniej jednak na polu bitwy walczą przeważnie zwykli żołnierze, więc kwestia ta nie jest mało ważna. Do tej pory nie ma jednego zdania na ten temat, nawet wśród fachowców, ponieważ każda z tych form ma swoje zalety i swoje wady. Zalety armii zawodowej są oczywiste – taka armia jest bardziej wydajna, ma wyższe morale, zaś społeczeństwo ma święty spokój, bo nikt się nie martwi, że sam lub jego dzieci zostaną rekrutowane do wojska. W czasach względnego pokoju (lub małych wojen i konfliktów zbrojnych lokalnych) takie rozwiązanie jest, oczywiście, najlepsze. Do nieoczywistych na pierwszy rzut oka wad takiej armii należy to, że w razie większego konfliktu i dłuższej wojny, zawodowi  żołnierzy pomału, ale systematycznie giną , a nie za bardzo jest kim te ubytki uzupełnić. Można, oczywiście, na krótkich szkoleniach szybko przygotować nowych, ale jakość takich żołnierzy będzie dość niska (przynajmniej na początku), a ich straty – dość wysokie.

Podam może konkretny przykład z przed ponad stu lat. Otóż trzy ówczesne imperia – Rosyjskie, Niemieckie i Austro-Węgierskie miały w zasadzie armie zawodowe (choć przymusowa rekrutacja była, ale daleko nie dla wszystkich i na wiele lat). Oprócz profesjonalizmu, armie te były wyjątkowo lojalne dla swoich imperatorów. Tak, kiedy w Rosji w roku 1905 wybuchła pierwsza rewolucja, nawet małe jednostki takiej armii potrafiły tak szybko i skutecznie rozpędzić buntowników, że przez następne kilkanaście lat oni nawet za bardzo nie marzyli o nowej rewolucji. Tak, na przykład, 1 oficer na czele 30 żołnierzy w kilka dni stłumił „rewolucyjne masy” na całej Transsyberyjskiej (najdłuższej na świecie) magistrali kolejowej. Kiedy zaś wybuchła I Wojna Światowa, żołnierze oraz oficerowie tych armii zaczęli masowo ginąć. W ogóle pod względem strat żołnierzy to była najgorsza wojna w historii (nawet gorsza od II WŚ). Było to związane z tym, że taktyka na początku była stara, nie dostosowana do bardziej nowoczesnej broni maszynowej (stąd zwarte rzędy piechoty), zaś masowo zaczęto używać broni nowego typu – automatycznej (karabinów maszynowych) oraz udoskonalonej artylerii, a także gazów bojowych. Później taktykę, oczywiście, dostosowano (nawet czołgi wymyślono właśnie żeby przeciwdziałać karabinom maszynowym). W każdym razie fachowcy dość szybko wyginęli, zaś na ich miejsce rekrutowano ludzi, dalekich od wojska i jego sławnych tradycji. Np. oficerów robili ze studentów i inżynierów. Na froncie może to nie było za bardzo odczuwalne (ponieważ  działo się tak we wszystkich walczących armiach równoległe). Natomiast, kiedy wybuchły kolejne zamieszki i rewolucje, taka armia walczyć z nimi nie tylko nie chciała, lecz sama do nich dołączała. O wierności swoim monarchom w ogóle nie było mowy. Czym to wszystko się  skończyło, dobrze wiadomo. Polska na tym, co prawda, zyskała – odzyskała niepodległość, ale imperia po prostu upadły.

Obecna sytuacja międzynarodowa coraz bardziej otwarcie dąży do wojny, i to – dużej wojny (III WŚ). Nie na próżno więc wiele krajów, które do tej pory miały armie zawodowe, powracają (lub rozważają możliwość takiego powrotu) do poboru. Wolą bowiem mieć na wszelki wypadek jak najwięcej wyszkolonych i gotowych do boju facetów. Tym bardziej, że technika i broń jest co raz bardziej skomplikowana, i trudno jest szybko nauczyć się posługiwać współczesną bronią (tym bardziej – skutecznie po prostu nie da), trzeba więc mieć już przygotowaną rezerwę. Gdyby Polska postanowiła też powrócić do obowiązkowej rekrutacji (a kiedyś chyba nie będzie miała innego wyjścia), to nie trzeba prowadzić ją w sposób zbyt restrykcyjny. Jednak jeśli ktoś nie chce być poborowym i unika służby wojskowej, to nie należy go zmuszać, bo z kogoś takiego nie będzie dobrego żołnierza. Armia tak naprawdę takich nie potrzebuje. Liczy się bowiem nie tylko liczebność, ale również morale (a może nawet jeszcze bardziej). Z drugiej zaś strony należy na wszelkie sposoby zachęcać do służby. Może wprowadzić jakieś ulgi i przywileje (jak w USA) lub coś w tym rodzaju. Najlepszą zachętą, moim zdaniem, byłoby prawo po demobilizacji posiadania w domu broni i amunicji. Dla tych, oczywiście, którzy dobrze się wykazali podczas służby i dobrze opanowali broń, którą będą posiadać. Zaś ulgi i przywileje należy dać każdemu, kto służył, niezależnie od „osiągnięć”. Bardziej szczegółowo rozwijam ten kontrowersyjny temat w rozdziale „Prawo do broni”.

Rzecz jasna, że zawodowi  żołnierze też pozostają, zaś wśród rekrutów w żadnym wypadku nie można dopuścić do powrotu haniebnej fali. Decydującą rolę w tym muszą odegrać oficerowie, ponieważ w ubiegłych czasach oni tolerowali taki porządek rzeczy. Ułatwiał on bowiem im życie – żołnierze sami podtrzymywali u siebie „dyscyplinę”, roboty i służbę. Kiedy zaś dochodziło do poważnych (nieraz tragicznych) wypadków – szybko potrafili przywrócić praworządność. W nowej armii trzeba zaś zgasić to na samym początku – a wtedy będzie jeszcze mniej tych, którzy by chcieli się od służby wywinąć. Rzecz jasna, że generalnie nikt nie chce iść do przymusowej służby. Ale każdy, kto taką służbę jednak odbył, nigdy potem o tego nie pożałował. To bowiem, co ona daje dla prawdziwego faceta, z nawiasem kompensuje poniesione trudy, niewygody oraz „stracony czas”. Daje nawet  wyższy autorytet i  status społeczny – a to kosztuje, ale się i opłaca.